Człowiek pozostaje sobą
Jeszcze jaśniej spróbuję ci to wyjaśnić: człowiek umierając przekracza granicę wraz z bagażem zbieranym przez całe życie. Dlatego pozostaje sobą, że niczego nie zapomina — kocha to, co kochał, i pragnie to zatrzymać. Tu następuje konfrontacja w świetle Bożym, ale od stanu duchowego, w którym tu człowiek przybył, zależy, ile zdoła przyjąć i ile zechce odrzucić, aby móc stać się zdolnym do przyjęcia prawdy o sobie i swojej pozycji wobec Boga. Nawet piekło wie o swoim złu.
Świadomość jest tu jasna i bezbłędna, ale odległość człowieka od Boga — różna. Tam gdzie miłość człowieka spotyka się z miłością Stwórcy, nie ma żadnej przegrody — stworzenie znajduje ręce Ojca i wprowadzane jest do Ojczyzny swej z dawna wyczekiwanej i wytęsknionej. Lecz bywa tak (najczęściej), że tysiączne przywiązania i wyobrażenia czynią człowieka niezdolnym do spotkania z Panem, ponieważ Bóg to Miłość, a jej energia przepala to, co ma naturę grzechu, niszczy grzech.
Dusza ludzka czasem długo uczyć się musi, że grzech to nie ona sama — obawia się stracić coś z tego, czym obrosła (mówię o ludziach, którzy nigdy nie mieli jasnego pojęcia o Bogu lub w ogóle nie uznawali Stwórcy ani życia poza śmiercią cielesną).
Pamiętaj, że Bóg jest Miłością. Miłość nigdy nikogo do niczego nie zmusza, nie odrzuca, nie karze — bo kocha, wraz z darem udzielonej nam wolności. Bóg po naszej śmierci nie zmienia się, to my się zmieniamy: opadają nam łuski z oczu, poznajemy, że jest Bóg i że Bóg jest nieskończoną miłością, naszym Ojcem i Stwórcą, że przeznaczył nas do szczęścia i tym szczęściem jest życie z Nim w Jego obecności i miłości.
Ale o ile jest to szczęściem dla oczekujących spełnienia swej wiary, o tyle może być oślepiającym światłem błyskawicy dla tych, którzy Boga przez całe życie odrzucali. A od błyskawicy ucieka się, i tak odchodzą na wieczność ci, co znieść prawdy Bożej nie mogą. Pamiętaj, że obecność Pana obnaża grzech i niszczy zło. A zło istnieje, pełne nienawiści i pretensji, obwiniające Boga o swój stan, zbuntowane, niezdolne do skruchy i prośby o przebaczenie win, i chce istnieć nadal, a więc ucieka jak najdalej od światła prawdy Bożej.
Jeszcze raz: człowiek umierając przekracza granicę wraz z bagażem zbieranym przez całe życie. Dlatego pozostaje sobą, że niczego nie zapomina — kocha to, co kochał, i pragnie to zatrzymać – taki jest punkt wyjścia. Przechodzimy do Pana dokładnie takimi, jakimi jesteśmy, nic się nie urywa… Problemem jest jednak to, że po to, by rzeczywiście stanąć przed nim oko w oko, sami musimy stanąć w prawdzie. Rozeznanie, co jest dobrem, a co złem, staje się natychmiastowe, bo ustają skutki grzechu pierworodnego. A więc każdy widzi zło, w którym miał swój udział. Ale Dusza ludzka czasem długo uczyć się musi, że grzech to nie ona sama – i o tym nie możemy zapominać. Aby pozbyć się tego zła, w którym uczestniczyliśmy, musimy uwierzyć, że ono wcale nie decyduje o naszej tożsamości. Najbardziej to widać na skrajnościach – jeśli ktoś przez całe życie walczył z Bogiem, może zwyczajnie się bać spojrzeć na Pana takim, jakim On jest – może być oślepiającym światłem błyskawicy dla tych, którzy Boga przez całe życie odrzucali. A od błyskawicy ucieka się, i tak odchodzą na wieczność ci, co znieść prawdy Bożej nie mogą. A więc taki człowiek musi siebie zobaczyć takim, jakim stworzył go Bóg, a nie obstawać przy tym, że ten grzech decyduje o jego tożsamości. Można wówczas albo Boga obwiniać o swój stan i odrzucić Go ostatecznie (to jest właśnie piekło), albo doznać skruchy i prosić o przebaczenie – a więc samemu przed sobą przyznać się, że samemu uciekało się przed własną tożsamością – taką, z jaką Pan stworzył człowieka.